Pomyślałam sobie: w tym roku dam spokój, w ogóle nie będę zawracać gitary. Co to kogo w końcu obchodzi. Każdy ma swoje. Swoje choroby, kredyty, śluby i pogrzeby… Po co to komu.
I tak mnie zapytają, jak daję radę z czymś takim. Albo powiedzą: „my byśmy nie mogli patrzeć na to cierpienie”.
Siedzę w moim bujanym fotelu, z kubkiem ulubionej kawy. I tak sobie myślę:
-Boże, nie jestem w stanie patrzeć na to cierpienie.
-Ty serio to mówisz? Nie wiedziałem, że tu w ogóle chodzi o Ciebie.
No to mi odpowiedział.
Tak, zdarza mi się: wychodzę z tej onkologii i płaczę godzinami. Przecież nie rozumiem po co to wszystko.
Ale ostatnio zaczęłam wyrastać z wyjaśnień i konieczności rozumienia. Zdążyłam za to pojąć, że być – to wystarczy. To, że nie chodzi o mnie – też. O moje emocje, moje uczucia, moje łzy. Naprawdę, czasem mogę być na drugim planie?
Przecież wrócę, siądę w bujanym fotelu, a mąż przyniesie mi korzenną kawę. Prędzej czy później, wspomnienia zajdą mgłą.
A może by tak wreszcie przestać tylko cytować tego Twardowskiego, o tym, że trzeba się pospieszyć z miłością, bo ludzie odchodzą…czy jakoś tak.
Nie znalazłam. Żadnego aktualnego zdjęcia z naszych zajęć. Każde przestarzałe. W każdym ze zrobionych przez nas szpitalnych kadrów znajduje się dziecko, którego już nie ma.
Przede mną kolejny czwartek, kolejny rok, w którym to, co zrobili Ci mali fajterzy, zostanie sprzedane. Bo ktoś tam, gdzieś przejął się umieraniem. Postanowił spełniać marzenia, choćby ostatnie.
Chodźcie, pójdźmy tam. Chociaż raz w życiu. Bo szansa na bycie z kimś, czasem w jego ostatnich momentach – to dopiero przywilej.
Obiecuję, na zawsze to zmieni nas na lepsze.