Ratuj się kto może – lewatywa.
Fizjologia. To najbardziej obrzydliwe słowo, jakie znam. Na dźwięk już choćby pierwszej litery, moje myśli biegną własnym nieokiełzanym rytmem, w kierunku wszystkich ludzkich zakamarków, których taka piękna i pachnąca kobieta, jak ja, Księżniczka Złota Królewna, w ogóle nie powinna mieć. Dziwi mnie również, że muszę chodzić do toalety, i robić to, co cała reszta stworzenia. Jestem przecież tak wyjątkowa… jak mogło spotkać mnie to, co całą globalną populację. Czy kiedy pan Bóg mnie projektował nie mógł powiedzieć: „a ty będziesz tak piękna, że wydalanie nie będzie ci potrzebne”?
Boże – mam nadzieję, że to czytasz.
Niestety, muszę to przyznać: tak, chodzę do toalety. (No cóż. Przykro mi. Wiem, że tym wyznaniem zraniłam Was na wskroś, a rany powstałe w wyniku tego rozczarowania będą goić się długo i boleśnie… Postaram się Wam to wynagrodzić, kiedy już wydalanie nie będzie mi potrzebne.)
Niestety również, doktor Gerson, który wymyślił całą tę antynowotworową terapię, prowadzącą mnie ku wyzdrowieniu, postanowił położyć akcent, na coś, co z wydalaniem, – chodzeniem do TEGO MIEJSCA – jest ściśle związane.
I tak, w terapii Gersona pojawiło się zjawisko: LEWATYWA. Już samo słowo powoduje drgawki, zawroty głowy i ogólne splątanie.
Tak. Więc oto ja, Pani Zosia Samosia, wszystkowiedząca Durna Pała, uznałam, że ten zabieg do szczęścia nie jest mi potrzebny; w moim przypadku terapia zadziała z pewnością bez powyższego.
Przez trzy miesiące dzielnie dopinałam swego, popijając soczki, jedząc „trawę” i wszelkie zielone pokarmy, aż któregoś dnia spomarańczowiałam. Łepetyna stała się cięższa od arbuza (gdyby ktoś nie zrozumiał metafory wyjaśniam: „napierniczała mi bańka”), a wątroba darła się z wnętrza mnie: „ty durna kobieto, zrób lewatywę bo wykitujemy we dwie” . Oczywiście nie przyszło mi tak od razu do głowy, żeby posłuchać durnego kawałka mięsa, czyli własnej mej wątroby. A niech „dziewczyna” wykituje, skoro nie przerabia 13 szklanek soku z marchewki dziennie. Po co mi wątroba. Co, że sobie bez niej nie poradzę? A nie takie rzeczy się robiło! I z domu się uciekało, i papieroski próbowało…no. I tak to przez kilka dni, udając, że nie widzę swej pomarańczowości, znosiłam bóle, wierząc, że siłą woli pokonam to.
Nie pokonałam. TO, pokonało mnie.
Wybór był żaden: robisz lewatywę, albo szpital, chemia, łysa głowa, operacja, ewentualnie grób. (Kochanie, Rycerzu, dziękuję za twoją siłę perswazji).
Zbigniew, człowiek z marmuru, poczynił odpowiednie zakupy, by zabieg ten mi umożliwić, tym samym przedłużając życie swej cudownie upartej żony. (Boże, skąd ja mam ten upór??? Przecież, jak byłam malutka, to podobno byłam taka grzeczna!).
I nadszedł sądny dzień, a w tle, gdzieś z tyłu mojej przefantastycznej mózgownicy, wybrzmiewała piosneczka: „anielski orszak niech mą duszę przyjmie”
Tak, tak, czułam, że jeśli to zrobię, to jakaś część mnie na pewno padnie trupem. Cała piękna kobietka, którą jestem dla samej siebie, pójdzie precz. Od dziś będę się sama sobie kojarzyć z tym słowem na „F” .Fizjologia. I ja, i Pan Bóg i mój mąż, cała nasza trójka, będziemy wiedzieli, jakiego czynu się dopuściłam.
Mój dzielny Rycerz, postanowił, że nie pozostawi swej Ginewry na pastwę, sam na sam z rurkami, płynami i nieprzyjazną toaletą. Postanowił pomóc we wszystkim. O nieszczęśnik i biedaczysko. Nie wiedział, że to wyprawa z motyką na słońce. Nie rozumiał, że od tej chwili już prawdopodobnie nic nie będzie takie samo.
Gdy tylko kont mego oka zobaczy, złowrogi sprzęt do zabiegu, którego nazwy nie chciałam w tym momencie nawet wymówić, wytoczyłam najcięższe działa przeciw Lancelotowi.
„Ty nie wiesz, nie rozumiesz, durny, nie o ciebie chodzi, to nie ty masz guzy, zostaw mnie, odczep się, idź precz sadysto jeden…” Piski, wrzaski i sceny dantejskie. Ech… kubeł świńskich pomyj. O tak tak, Księżniczka, Królewna… dziewczątko, które myślało o sobie: „nie rozumiem dlaczego muszę mieć coś wspólnego z wydalaniem” miało w swej głowie te wszystkie bezeceństwa, znacznie gorsze od wydalania. Postanowiło na dodatek wycelować nimi w kierunku ukochanego. A co, niech wie. Ja mam guzy, to on przynajmniej będzie mieć te pomyje na gębie! Oto ja. Panna Złośliwiec i najgorsza wersja samej mnie. (Boże dziękuję Ci, że On to przeżył i nadal chce być moim mężem).
Po wszystkim okazało się, że zabieg ten, ani straszny, ani bolesny, ani nawet nieprzyjemny. O zgrozo, muszę to przyznać.
Mało tego, po kilku miesiącach wprawy, uznałam to za najprzyjemniejszą część terapii (tak, naprawdę, ja to powiedziałam). Nie dość, że pomaga w usuwaniu toksycznego dziadostwa poza ciało, to jeszcze pomaga zwalczyć bóle lepiej niż środki przeciwbólowe. Na dokładkę, po fakcie, człowiek wychodzi z toalety z poczuciem, że nie ma się w życiu czym przejmować (ach ten błogi luz).
I tak oto, lewatywa (do dziś to słowo, jest jak cierń w mojej głowie i ość w moim gardle), stała się moim momentem z książką w toalecie. Usprawiedliwionym lenistwem kibelkowym, w trakcie którego nikt nie ma prawa przeszkadzać. Czegóż chcieć od życia więcej.
Jest tylko jedno pytanie: czy ja jeszcze nadal jestem Księżniczką Złotą Królewną, stworzoną do tego, by pachnieć?