Poniedziałek.
Zadzwoniła. Od ostatnich dwóch lat współpracujemy dla projektu, który stworzyła. Nie wiem, jak to się stało…ale niespodziewanie stałam się jego częścią. Kimś, kto przykłada ręki do każdego detalu, kto sprawdza każdy przecinek, każdą najmniejszą plamkę na zdjęciu, które ma zaistnieć w sieci… Nagle załapałam: „kocham ten projekt. Kocham współpracę nad każdą jego częścią i jestem tak wdzięczna, że spotkał mnie przywilej bycia kimś, kto niepostrzeżenie stał się częścią zespołu”.
Więc zadzwoniła. Ona. Nosiła to przedsięwzięcie przez wiele lat. Aż wreszcie poznałyśmy się i oto jest. Zmaterializował się. Minęło dwa lata mojego nieustannego myślenia o tym, co jeszcze można ulepszyć…jak bardziej i ładniej robić to, co już robimy. A ona dzwoni nagle i mówiąc o 100 rzeczach na raz oznajmia, że nie biorę udziału w kolejnym przedsięwzięciu, które przed nami. Nie ma dla mnie miejsca. Po prostu.
I oblewa mnie ten nieprzyjemny dreszcz. Przełykam łzy do wewnątrz. Przecież tak bardzo mi zależy. Nie rozumiem. Czuję się zraniona i przypominam sobie, że właśnie 10 lat temu, ten paskudny nawyk – przełykania łez do wewnątrz, duszenia w zarodku poczucia jakiegoś smutku i niewygody…spowodowały, że dzieło nad którym pracowaliśmy z paczką fantastycznych, twórczych, mądrych i dobrych ludzi rozpadło się w oka mgnieniu. Tak. Większość z nas połykała te łzy „do środka”. Nie potrwało to długo. Dziś pamiętam tylko traumę rozstania.
Wyciągam zatem z pamięci lekcję pt. „asertywność”. Robię się lekko szorstka. Daję znać, że to mi nie pasuje. Rozmawiamy. Opowiadam, że jest mi źle. Że przecież…umawialiśmy się inaczej… Po rozmowie mam wrażenie, że przeskoczyłyśmy temat i od teraz będzie już inaczej. Świetnie. Odkładam telefon z nadzieją, podniesioną głową i prawdziwą wdzięcznością. Bo przecież Ona jest tak wspaniała! Wysłuchała, starała się zrozumieć a na koniec padło, jak zawsze kilka ironicznych żartów, obśmiałyśmy rzeczywistość…Dalej jesteśmy kumpelkami! Jak to dobrze, że nauczyłam się czegoś na minionych błędach! Oddycham z ulgą.
Kolejne dni współpracy przebiegają modelowo.
Piątek.
Rozmawiamy. „Wiesz, właśnie zaczynamy kolejne przedsięwzięcie i jedziemy całym zespołem…” nie słyszę, co dalej. Na liście znowu brak mojego nazwiska. Ale…co zrobiłam źle? Przecież włożyłam całe serce przez ostatnie dni…Dawałam siebie, jak mogłam. Sprawdzałam te przecinki i plamki na zdjęciach. Stworzyłam nawet zawodową notatkę rozdzielając plan pracy…Zawodowo i profesjonalnie. Nie jadę. Nie biorę udziału w naszym kolejnym wydarzeniu. A przecież to jak spijanie śmietanki. Znowu te łzy do wewnątrz… Ale nie poddawaj się dziewczyno. Nauczyłaś się. ASERTYWNOŚĆ.
Cały weekend zastanawiamy się, jak rozmawiać. Jak powiedzieć, że …Że jest mi niewygodnie i nie rozumiem.
Poniedziałek.
Rozmawiamy. Komunikuję, jak dorosła. Informuję o poczuciu niewygody, ustalam granice. I nadymam się wewnętrznie poczuciem, że już umiem. Umiem zrobić tak, żeby nie wyszło, jak 10 lat temu. Jestem asertywna, szczera, mówię jasno i wyraźnie o swoich potrzebach. Nie chowam głowy w piasek. Brawo ja. Gdybym miała terapeutę …to on pewno byłby dumny.
Ustalamy więc listę moich potrzeb i oczekiwań. Wspaniale. Jak ja umiem. Jaka jestem już duża. Jak cudownie pracować z kimś, kto słucha! Znowu dochodzimy do porozumienia. Jestem tak szczęśliwa, że mogłabym, wybuchnąć. Opowiadam mężowi godzinami o przebiegu owocnej pogawędki.
Wtorek, środa, czwartek….
Współpraca idzie wzorowo. Jak trzeba. Ciesze się z każdego ruchu. Znowu. Szczęśliwa, wdzięczna, pełna nadziei wykonuję, to co zostało ustalone.
Sobota.
Mail za mailem. Znowu. „Wiesz, a projekt na mój kolejny pomysł wykona Kasia…no bo…właśnie ją poznałam i…. mówię ci, jest taka kreatywna…” Kolejne litery tej wiadomości zlewają się w jakiś czarny supeł nie do odczytania. Krew napływa mi do mózgu. Jak to Kasia?????? Przecież w naszym teamie to ja odpowiadam za tę działkę. Już nie płaczę. Teraz jestem wściekła. Ciśnienie w moich żyłach – jakieś 220, puls na pewno powyżej 100.
Nie dam się. Nie , jeszcze raz nie. Bo jak tak można. Pomijać mnie, olewać, nie szanować, nie komunikować, wykiwać po raz kolejny. No jak?
Moja wyuczona ASERTYWNOŚĆ pcha się uszami, nosem, i każdym otworem ciała. Moje szybkie palce wystukują litera po literze. Sprawnie konstruuję dobitne zdania. Dowalę jej. Napisze o uczuciach, egoizmie i kilka słów o tej kreatywnej Kasi, której na oczy nie widziałam. No. Jest. Pięknych dziesięć zdań, krótko, zwięźle i na temat oraz również też tak, że może pójdzie w pięty.
Tak. Jestem z siebie dumna. Dowaliłam. Nie przełknęłam do wewnątrz łez, nie stłumiłam emocji – a przecież jeszcze kilka lat temu tak dokładnie zrobiłabym ja, panna strachliwa. Ale nie tym razem.
Jestem taka szczęśliwie Asertywna, szczera, dorosła.
Niedziela, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek…
Bez odzewu po drugiej stronie słuchawki i klawiatury. Nawet w kryzysowej sytuacji. Taak, miewam je od czasu do czasu nawet ja. Ta akurat była wyjątkowo intensywna, a sufit zdawał się walić na głowę.. Skutki jawiły się jako ostateczne i nieodwołalne.
Nic. Po drugiej stronie cisza. do dzisiaj. Mimo próśb.
Około wtorku pokapowałam, że te całą asertywność to sobie mogę wsadzić.
„Zabiłam” człowieka?
Ale przecież…no przecież pisali w tych mądrych książkach. Tyle się naczytałam. No to…praktykuję prawda?
ASERTYWNOŚĆ! Słownik podaje, że to: „termin oznaczający posiadanie i wyrażanie własnego zdania oraz bezpośrednie wyrażanie emocji i postaw”
Nie było warto. Naprawdę nie.
To co przez chwilę powodowało, że poczułam się tak świetnie, jakby Magda Gessler rzucająca garami…dobija mnie i załatwia na cacy. Zachowałam się jak…OŚLICA.
Odwołuję. Odszczekuję i jeśli trzeba będzie to również odmiałknę każde słowo. Bo przecież chodzi o człowieka.
Projekty, zadania, kreatywność…wszystko to można sobie wystrzelić w kosmos jeśli nie ma człowieka.
Umknęła mi ta prawidłowość. Dbając o własne poczucie wygody, zapomniałam, że ktoś tam, naprzeciwko – to nie wróg, to przyjaciel. Też ma swoje niewygody, a ja miałam to gdzieś.
Boże wybacz mi. I jeśli możesz – bądź moim adwokatem, bo nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.