Czasem zastanawiam się, jak doszło do tego, że jestem jego żoną. Gdy mnie poznał, byłam taka niewydarzona… Polubił mnie 30 kilogramów temu, ubraną w okropne ubrania i beznadziejne buty. Nieśmiałego, nieszczęśliwego człowieka, który myślał o sobie tylko tyle, że jest nikim. Ale on zobaczył we mnie KOGOŚ. Więc zainteresował się, zaprzyjaźnił a później zabrał ze sobą do domu „póki śmierć nas nie rozłączy…”
Taka tam historia o tym, jak stałam się lepsza ze względu na miłość.
Właśnie weszłam do domu. Jeszcze go nie ma? Nie wrócił z pracy. Wchodzę więc po schodach do naszego salonu, a nieswojość zaczyna doskwierać od pierwszej minuty. Przecież go nie ma. A najbardziej lubię, kiedy jest. Wiem, wiem, naczytałam się tych psychologicznych różności o miłości do siebie, jak również o tym, że ja jestem najważniejsza i jeszcze o tym, że kiedy nie lubię być sama ze sobą to źle ze mną i tak dalej… Ale – ja lubię, lubię być ze sobą, ale najbardziej z nim! Każda by lubiła, mając go przecież za męża. Każda, wchodząc po schodach, poczułaby ten lekki żal, że tego wieczoru nie popatrzy na niego za dużo. Wróci późno, zje kolację…a potem będzie kolejny pospieszny poranek, który przypomni, że nasza lista zadań na ten dzień, nie zawsze pozwoli być razem. To pech. Bo przecież bywało i tak, że latami byliśmy ze sobą 24 godziny na dobę: we wspólnym życiu, we wspólnej pracy i tak nam było najfajniej.
Nic nie poradzę. Nie jestem dla siebie najważniejsza. On stał się równie ważny. A czasem ważniejszy. Jestem w stanie dla niego zrezygnować z ulubionych butów – jak na mnie to wiele. Bo przecież, kiedy kobieta kocha ubrania, to nie takie oczywiste. To nie takie wcale pospolite – kupić mu drogie buty kosztem siebie. A jednak. Zrobiłam to dopiero co – bo wczoraj. Bo wbrew temu, co mówią mądre książki – był dla mnie ważniejszy, ode mnie samej. Więc on teraz ma te buty, a ja patrzę na niego, myśląc sobie przy okazji, że jeszcze chwila i jego własny szef na pewno w nim się zakocha. Przecież przystojny, dobry, z dystansem do siebie i jeszcze w tych butach! Więc ten szef… zakocha się, to nic, że żonaty. Każdy przecież by w takim się zakochał. Już bez tych butów był kąskiem zabójczym. A z butami – to mój Boże!
Wychodzi na to, żeśmy się dobrali. On chyba też szurnięty. Na ogół przecież nie jest dla siebie najważniejszy. Jestem ważna ja, a najczęściej najważniejsza. W większości przypadków, przez ostatnie lat 16, rezygnuje dla mnie z ulubionych butów. A żeby to tylko o buty chodziło, to by jeszcze można było zaklasyfikować chłopa do działu „normalny”. Ale grubszy kaliber. Bo gdyby chodziło tylko o buty…dziś pewnie miałabym się zupełnie inaczej…
Gdy mnie pierwszy raz zobaczył, miałam na sobie tę sztruksową spódnicę w „wymiotnym” kolorze, i sweter niewiele lepszy, taka tam imitacja namiotu. Nie wiem, może miał coś wtedy z harcerza? Pomyślał może: „a gdyby tak ten namiot zabrać na wyprawę…” I tak się ze mną wziął i zaprzyjaźnił na lata. Nie miałam wtedy głowy do mądrości. Myślałam o sobie: brzydka, zła i głupia. W dodatku, że do niczego… A on na to wszystko, jakby w odpowiedzi, zabrał mnie na ślub i przyrzekł: „nie zostawię”. A najgorzej, bo powiedział: „na złe”. A złego przecież było tak dużo, bo co mogło wyjść dobrego ze mnie w tamtym czasie. Ciągle miałam w szafie tę wymiotną kieckę i niejeden namiot. Ale on tak jakoś umiał grać w tę grę: „brzydkie w ładne”. Mistrz. Naczytał się chyba. Uwierzył, ja to wiem, że można wodę w wino…
Wariat. Bo który normalny siądzie z dziewuchą do lekcji. A mnie się studia marzyły. Więc się ze mną uczył nieswoich lekcji.
Wariat. Bo który normalny z upodobaniem prawdziwym pójdzie na łajzy po babskich sklepach, nie przewracając przy tym oczami na wszystkie strony świata.
Wariat! Normalny to by przecież oglądał kryminał, czy inne jakieś kino o krwi i wyłamanych szczękach.
Już 21:00. Ach. Jak mi bez niego nieswojo. Już dla niego zrobiłam dyniowe wege latte z korzenną nutą… Najlepsze przecież, co w ciągu dnia się zdarza, to ta kawa w jego towarzystwie. A żeby tak mi się choć raz znudziło to nie. Pewnie powinnam pójść do psychologa, bo ten zdrowy egoizm to u mnie zakrzywiony. Wybieram chłopaka od lat mojego.
On też. Na terapię go tylko pogonić. Gdyby tak był raz choć zdrowym egoistą, to nie. Chory. Wybrał tak kiedyś i zdania nie zmienił.
Normalny to by już się dawno odkochał w takiej… Przecież ostatnio wymyśliła, że poleci paralotnią. Normalny to już by taką rzucił! A jeszcze na dokładkę – chciała spać na dworze – szurnięta dziewucha! Tak by zdrowy pomyślał.
I jeszcze frazesów na koniec kilka.
To, że jestem dziś kobietą, która zachłannie żyje, kochając siebie, ludzi, świat… to skutek uboczny jego miłości, upartej miłości, która nie boi się być na drugim planie, stanąć w drugim rzędzie, pękając przy tym z dumy na widok mojego szczęścia, powodzenia, sukcesów. On już tak ma. Najlepszy z ludzi. Nieidealny mój ideał.
I w niezbyt dla małżeństwa szczęśliwym momencie dziejowym, mówię bardzo przekornie: moje życie zaczęło się po ślubie z nim. Moje szczęście zaczęło się od Niego. A lepsza jestem dziś tylko dzięki jego miłości i codziennej wiary we mnie.
Oto banalna prawda, frazes i tani romans, Z „happy jeszcze nie endem” bo to mam nadzieję za lat 100 conajmniej.
A piszę to wszystko, bo ktoś mi wczoraj powiedział, że to niezwykłe. A ja przecież już tak się nauczyłam, że to normalne, że on jest taki, a ja przy nim…i że po 16 latach chodzimy na te randki, jak nastoletnie bachory, nie nudząc się, siedzimy po kawiarniach choćby w milczeniu. Czy to ważne? Obecność przecież wszystko osładza.