Zwykłe rzeczy.
Lubię. Gdy zwykłe rzeczy mogą stać się mostem dla porozumienia. Kiedy stół, krzesła, talerze, nabierają ponadprzeciętnego znaczenia, gdy zasiadają przy nich ludzie, by spożyć wspólny posiłek. Lubię. Gdy przedmioty mogą być pretekstem do budowania relacji, do spotkań pokoleń, które różnią się niemal wszystkim. Gdy to, co zewnętrzne, jest tylko początkiem do tego, by zadziewały się zdarzenia na płaszczyźnie dla oka niedostrzegalnej.
Lubię.
A mówią, że szata przecież człowieka nie zdobi… a jednak to ona, dziś dla mnie i dla Niej stała się pretekstem, by dwa pokolenia różnic „zasiadły do wspólnego stołu”, ciesząc się, że mogą zrobić coś razem.
A dzieli nas przecież światopogląd, doświadczenie, wiek, punkt widzenia na wszystkie sprawy życiowe i kolor włosów…
Łączą nas za to nieoczywiste relacje. Pokrętne, zawiłe, pełne niebanalnych zdarzeń. Przez większość mojego życia żyłyśmy osobno. Ona – na emigracji, ja – tutaj, w Polsce.
Wszystko robimy inaczej. Nawet pierogi – ja przecież do ciasta nie dodaję jajka.
O matko! Na pewno tak sobie moja matka myśli.
6. rano. Zapach kawy roznosi się po domu. Jednak o tej godzinie, gdy mam wolny dzień, zawsze jeszcze śpię. Nie za długo. 6:05. każdorazowo, gdy jestem u niej, budzi mnie jej głośne: „MLEKO!!!!!!” Wiem, co się stało. Przypaliła je, pozostawiwszy rondelek bez nadzoru na odpalonym gazie. Tata mówi, że tak jest zawsze. Standardowy pakiet poranny.
Coś o tym wiem. Kiedy pierwszy raz przyjechała do mnie w odwiedziny do Wrocławia, o mały włos wszystkich nas przeniosłaby na tamten świat. Garnuszek z mlekiem palił się żywym ogniem przez dobre 20 minut. Pół roku później, a zapach spalenizny nadal unosił się w naszym mieszkaniu. Nie potrzeba za wiele, by przeżyć przygodę, gdy jest w pobliżu. Tak już ma. Taki egzemplarz matki oryginalny.
Nawet jeśli mam szczęście, bo poranek rozpoczyna się bez dźwięcznego i donośnego „MLEKO!!!”, obudzi mnie jej głośne tupanie po schodach o 6:15. Na wszelki wypadek, gdyby zawiodło i to, pozostawia sobie w zanadrzu silne uderzenie drzwiami. 160 cm idzie przez życie z siłą wodospadu!
Zabawne. Gdy schodzę po schodach o poranku — zawsze obudzę Zbyszka słoniowym tupaniem.
Mam 160 cm. Idę przez życie z siłą wodospadu???
Przyjechała dopiero co, a już się pyta, gdzie ścierki do podłogi. Kawy nie odmawia… Jednak popija ją jakby była ptakiem — w locie, w powietrzu, w przestrzeni dla mnie niezauważalnej. Ja przecież muszę usiąść przy okrągłym stoliczku, w doborowym towarzystwie i założywszy nogę na nogę — sączyć, wykorzystując zacny trunek, jako pretekst do rozmów. Wszak wszystko jest dla mnie pretekstem. By się spotkać, zrezygnuję z ważnych rzeczy, nie zauważywszy przy okazji, że świat się skończył.
Dla niej to nie do pomyślenia.
Ale przecież, gdy kiedyś wzięłam ją do kina i na karuzelę — bawiła się świetnie!
Ale ja wiem, ja to wiem — mnie się marzyło co najmniej 100 okrążeń, a Ona? Myślami była już przy obiedzie i kolejnych pracach. Oczami duszy widziała poskromiony kurz spod mojego łóżka.
Myślałam już, że nie przyjedzie.
A przecież od tygodnia mam dla niej tę spódnicę, sama wybierałam. A dla siebie — sukienkę w tym samym kolorze.
Zdjęcia to nie jej bajka. Ale dała się namówić. No dobra — machnęła na mnie ręką. „Ale szminki czerwonej nie dam sobie wcisnąć”. Przegrała. Pomalowałam ją, jak chciałam.
Zbyszek zaczyna pstrykać.
Ona w ogóle nie umie pozować… Za każdym razem krzyczymy: „nie patrz się w ten obiektyw, jak sroka w gnat!”
Śmiech. Ustawiam Ją, przestawiam, poprawiam, dyryguję… Dbam o jej każdy włos. Widzę, że idzie jej coraz lepiej. Wkręciła się! W końcu to miło tak się wystroić! Tak pomalować!
„W bok! Bardziej! Bliżej! A teraz lekko w prawo. Dobrze, trzymaj, nie ruszaj się” I takie tam. Śmiejemy się coraz bardziej. Kolejne zdjęcia — wszystkie poruszone, zamazane, nieostre. Ale jaka zabawa! Kiedy Zbyszek rzuca: „gały pękają” – padamy ze śmiechu na podłogę. Mama mówi, że nie wstanie. Kazałam jej przecież siedzieć z pół godziny na jednym boku.
Nigdy wczesnej nam się nie zdarzyło. Tak się razem wygłupiać w odświętnych ubraniach.
Ale się udało.
Ach te moje preteksty: spódnica, sukienka, buty…
Lubię. Te zwykłe rzeczy. Te błahe powody. Te bzdurki. Od nich się zawsze u mnie zaczyna. Ale tak się przecież nigdy nie kończy. Choćby mój mąż. On się przecież zorganizował w podobny sposób. Z pretekstu. Z byle jakiego powodu; breloka do kluczy. A teraz proszę. Jest na zawsze, na dobre i na złe.
Skromnych początków nie lekceważę.
Tak się nauczyłam.
Tak już mam.
Backstage.
Zanim zaczęłyśmy robić zdjęcia, musiałam mamie na rozluźnienie zrobić „wyciory waciane” – za Katarzyną Nosowską. Kto nie widział – niech zobaczy, a zrozumie. Zadziałało. Płakałyśmy ze śmiechu.
– dziękuję za piękne ubrania, które mogą połączyć pokolenia, które mogą stać się pretekstem do budowania relacji, do robienia rzeczy nieoczywistych.