Czułam się jak zbity pies a mimo to Zbyszek mnie pokochał. Nie miałam nic i we własnym mniemaniu byłam nikim, a mimo to, on zaprosił mnie do swojego życia. Poświęcił czas, okazał akceptację, dostrzegając w tej dziewczynie w rozciągniętych swetrach ukryte światło.
Jest moją rodziną, szczęściem, wsparciem fanem i idolem. Zbyszek. Mój mąż.
Wbrew powszechnym tendencjom i przekonaniom, klasyce małżeńskiego gatunku, wsadzę kij w mrowisko i opowiem Wam o tym, że moje szczęście życiowe zaczęło się po ślubie i nigdy, nawet przez chwilę nie zatęskniłam za czasem bycia singlem. I nie mówię tego ponieważ moja głowa nabita jest jakimiś ideologicznymi koncepcjami – bo mój związek, pomimo mojego częstszego bycia w kuchni, jest lekko niestandardowy; bez przypisanych odgórnie ról, wypełniamy po prostu te, które akurat stawia przed nami życie. Musiałam jednak uciec, ukryć się i stawić czoło nieprzychylnemu otoczeniu, by nasz ślub w ogóle mógł dojść do skutku. Wywalczyłam sobie to szczęście za wielką cenę nieakceptacji i odrzucenia.
Tak się zdarzyło, że Zbyszek nie był księciem na białym rumaku, tylko zwykłym chłopakiem z bloku. Ja zaś byłam nieszczęśliwą dziewczyną z próbami samobójczymi na koncie, depresją i zniszczonym poczuciem własnej wartości. Byłam otyła, zaniedbana i jedyne co miałam to wielką niechęć do życia. W takich okolicznościach go poznałam. W zupełnie prozaicznej sytuacji. Później byliśmy przez długi czas znajomymi, którzy od czasu do czasu umawiają się na rower i pizzę. Bywały miesiące, w których nie widywaliśmy się w ogóle, a ponieważ były to czasy przedsmratfonowych komunikatorów – nasze kontakty były ograniczone do przypadkowych spotkań. Nie miałam do Niego nawet numeru telefonu, jeśli udało nam się umówić, to tylko dzięki temu, ze małe miasto sprzyja „wpadaniu na siebie”.
W którymś momencie, jednego lata, gdy mój poziom poczucia nieszczęścia i bezsensu istnienia sięgał szczytów, zaczęliśmy po prostu częściej się widywać. Zbyszek umiał słuchać i niewątpliwie to po dziś dzień przyciąga do niego ludzi.
Dla mnie to było bezcenne. Wreszcie ktoś słucha o moim nieszczęściu, poświęca mi czas – dodatkowo – nie krytykuje, próbując znaleźć rozwiązanie moich problemów.
Jego łagodność koiła wtedy moje zbolałe emocje.
I tak to się zaczęło. Od zwykłej znajomosci, przyjaźni… Długo nie przypuszczałam, że coś więcej może być między nami.
Czułam się jak zbity pies a mimo to Zbyszek mnie pokochał. Nie miałam nic i we własnym mniemaniu byłam nikim, a mimo to, on zaprosił mnie do swojego życia. Poświęcił czas, okazał akceptację, dostrzegając w tej dziewczynie w rozciągniętych swetrach ukryte światło.
Tak się jednak złożyło, że poza nielicznymi wyjątkami, nasz duet nie wzbudził entuzjazmu. Zbyszek nie był tym kim miał być. I tak zaczęła się telenowela, która śmiało mogłaby nosić tytuł „Uciekinierka”.
Zawalczyłam o własne szczęście. Cena do zapłacenia była ogromna, ale nie było dnia, bym nie cieszyła się z tego, że w tej wątłej psychice młodej dziewczyny wyzwoliła się siła do tego, by postawić na swoim.
Uciekłam z jedną torbą ciuchów, by pół roku później w bardzo drastycznych okolicznościach powiedzieć tak, na dobre i na złe.
Do dziś jedynym moim miłym wspomnieniem ze ślubu jest tylko to, że go wzięłam.
Było ciężko, smutno z mnóstwem łez i bólu.
W takich okolicznościach dziewczyna w bieli zaczęła zupełnie nowy rozdział swojego życia.
Jakże spektakularnie szczęśliwy!
Kochał mnie wtedy, gdy źle wyglądałam, kochała mnie w chwilach, w których to przeze bycie ze mną obrywał jak nigdy wcześniej, kochał mnie, gdy byłam chora i załamana, kocha mnie teraz, gdy jestem zupełnie innym człowiekiem.
Wiedziemy proste lecz szalone życie, z mnóstwem braków i niedostatków… Bez większości materialnych zasobów, w które wyposażeni są nasi bliscy.
I choć mieliśmy wiele różnorodnych życiowych kryzysów, nigdy nie było kryzysu między nami.
Oto nasz waluta, bogactwo, które czyni złe dni szczęśliwymi.