Operacja „OPERACJA”

To, że tam było obskurnie to mało powiedziane. Po wejściu na odział w moim mózgu migały kadry z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. A kolega doktor namawiał: „przyjedź do Zielonej Góry, tak będzie dla ciebie najlepiej”. No to posłuchałam. Zaczęłam żałować swojego posłuszeństwa tuż po przekroczeniu dziwacznej izby przyjęć, w której atmosfera po wybuchu bomby atomowej, wprawiała mnie w zdenerwowanie. Chciałam to nagrywać. Myślałam, że ludzie za chwilę zaczną się bić. Będzie akcja. Panie z tak zwanych „okienek” były dla mnie miłe inaczej. Do dziś nie wiem, która miała tylko wzrok zabójcy, która zaś sama była zabójcą. Pokrzykiwania „wlazł” stawały się dla mnie sygnałem do ucieczki. No ale przecież  ponad 200 kilometrów zrobiłam. Gen oszczędności przytrzymał mnie w krześle. „Boże drogi” – myślę sobie. „Co mnie podkusiło, żeby lekarza posłuchać”. Ale wydałam ponad 100 zł na paliwo. Przecież to się nie może zmarnować. Zmysł oszczędności. Dzięki Ci Boże za niego. Poza tym – przecież ja potrzebuję tej operacji! Ach, tak – miałam malutką operacyjkę i to z jej powodu znalazłam się w Zielonej Górze na chirurgii szczękowej. Zagryzłam więc szczękę, póki jeszcze mogłam, by na widok pani z burakiem na twarzy, mój język nie zaczął rządzić się swoimi prawami niepohamowańca, ekscentryka i okazyjnego chama, którym zdarza mu się – a jakże – być w sytuacjach, gdy panie w okienkach są miłe na wzór barejowskiej kultury.

Przebrnęłam to. Trzymam w ręku papiery „przyjęta na oddział”. Uf. I nikt nie zginął. Nie pójdę więc do więzienia za morderstwo. Rzeźnicza winda wwiozła mnie na drugie piętro. Szklane drzwi za mną, uginające się kolana pode mną, spadająca ze ścian farba olejna przede mną. Perspektywa, że mucha nie siada. „Boże ratuj” myślę sobie. Znów. No i zjawia się. Mój ratunek w amarantowym fartuchu. Pani pielęgniarka. Uśmiechnięta. Przeżywam szok po kilkugodzinnym pobycie wśród pań  „z okienek”.  Oprócz tej zaskakującej miny pani posiada również włączony guziczek z funkcją „opiekuńcza”. Przeprowadza więc wywiad, zakłada wenflony, pobiera krew z dbałością o człowieka. Przejmuje się również widokiem mojej zzieleniałej paszczy. Przecież trzeba mdleć. Błękitna krew nie woda. Nóżki do góry, dziewczyna o słabej wytrzymałości ląduje na łóżeczku i kolor różowy powraca na twarz. Zaczynam merdać ogonem. Pośród tych odrapanych ścian zdarza się wrażliwość ludzka na wysokim poziomie.

Pierwsze zetknięcie z doktorem – wcale nie tym, co to ja z nim czasem przy herbatce. Nie znam gościa! Wygląda złowrogo, wyższy ode mnie o jakieś dwa metry. I znowu ten efekt miękkich kolan. Za mną trauma jakiś dwudziestu pobytów w szpitalu. Takie wtargnięcie doktora do dyżurki zawsze oznaczało kłopoty pacjenta. Niestety – pacjentem zawsze byłam ja, teraz jest jakby nie inaczej.

– Gdzie jest pani Aneta Fons?

– To ja! Zapodaję po harcersku.

Na to szczere wyznanie doktor traktuje mnie uśmiechem w stylu „banan” i zapytuje:

– Co pani na to, gdybyśmy panią dzisiaj zrobili? (planowo operacja miała zdarzyć się przecież nazajutrz).

– Fantastycznie! Wykrzykuję jakby mi czekoladkę wrzucono do paszczy.

Doktor przeszczęśliwy PODAJE rękę zdezorientowanej pacjentce, PRZEDSTAWIA się, UŚMIECHA od ucha to ucha, PROSI bym uzbroiła się w cierpliwość… Ja – zdezorientowana – bo czy to aby jeszcze szpital? A wszystko pośród tych odrapanych zielonogórskich ścian i sufitów, z których płatami spada olejna i sypią się tynki. Wszędzie brzydko, staro i w prawdziwym stylu PRLu. A jednak…personel medyczny jakby impregnowany na brzydotę, częstuje czymś cudownie pięknym.

Lecę do anestezjologa. Znowu amarantowy fartuch. I uśmiech od ucha do ucha. Na odchodne – porównujemy z doktorką nasze wzory obrączek. Okazuje się, że obydwie mamy dobry gust i identyczne obrączki. Wychodzę z gabinetu, ja zadowolona, anestezjolog jeszcze bardziej. Nie umiem wrócić na mój oddział, bo przecież jestem zaaferowana już na tym poziomie, że trzęsący się ogon rozprasza mój zmysł orientacji w terenie. W pięć sekund jestem zaopiekowana i doprowadzona do celu. Wszędzie przychylność? Na każdym kroku uśmiech? Czy to aby jeszcze Polska?

Przedoperacyjne oczekiwanie, rachunek sumienia, przebaczenie wszystkim istotom żywym i nieżywym – bo przecież z każdej operacji można się już nie obudzić. Godzina zero nastała. Jestem niegotowa i źle ubrana żeby iść z pielęgniarką na tę sale operacyjną. W popłochu przebieram bluzkę, bo przecież zaraz ta pani od amarantowego fartucha numer jeden zacznie na mnie drzeć jadaczkę. Ja już widzę, jak z jej ust wydobywa się: „Co pani sobie wyobraża – że ja tu jestem dla pani czy co? Prędzej mi się przebierać”. Słaby był ze mnie prorok tego dnia. Pielęgniarka pokrzykuje, prawda, ale jedynie ne resztę pielęgniarek z windy: „przytrzymajcie bo pani musi się przebrać”.

Zjeżdżamy do podziemi. No. To się zacznie. Serce palpituje. Bo przecież narkoza, stan hibernacji, z którego można się nie obudzić! Usadzona na krzesełku w kąciku w lekarskim przybytku przedoperacyjnym. Ja na dziesięciogodzinnym głodzie a przede mną pani anestezjolog wpiernicza swojski sernik. No to zdobywam się na żart:

– Ale mnie pani załatwiła tym sernikiem. Właśnie dostałam ślinotoku!

Pani szczerze się chichocze na co włazi kolejny doktor, otwiera szafkę, z której sypie się ptasie mleczko. Od czego jestem taka bystra, jak nie od tego, by dalej żartować.

– A pan mnie dobił! To był ostatni gwóźdź do trumny.

Doktorski rechot po całej sali.

Wszyscy w komplecie. Jeden doktor po drugim podaje rękę pacjentce – czyli jakby MI – i przedstawia się. Jestem tak zdezorientowana, że minę mam na pewno osła…Bo jak to? Doktor za doktorem przedstawia się pacjentowi podając przy tym rękę? Ale, że co…, że oni mnie traktują jak człowieka, partnera i nie jestem dla nich kilogramem schabu bez kości? Yyyyyyyyy.

Siedzę wbita w krzesło. Na tym jeszcze nie koniec.

– Jak tam pani Aneto, co pani porabia na co dzień?

– A skąd Pani do nas przyjechała?

– A na jakich instrumentach pani gra?

– Oooo, to co pani lubi malować najbardziej?

Pada pytanie za pytaniem.

– My dzisiaj od 9 do 19 operujemy

– To czym się panowie wspomagają? – pytam.

– Kawą i miłością. Yyyy, ale nie do siebie. Jesteśmy akurat hetero.

– Panowie, moje myśli nie zdążyły zabrnąć w te rejony skojarzeniowe – odpowiadam.

– Dobra dobra, widzieliśmy te przymrużone bystre oczka i inteligentne jarzenie na twarzy.

Przezabawny, promienisty śmiech na twarzach wszystkich obecnych. Doktor operator podchodzi, łapie mnie za rękę i mówi:

– Zrobimy wszystko, żeby panią odstresować przed zabiegiem.

Jeszcze mi „głupiego Jasia” nie dali, a ja już mam odlot. Minuta za minutą, a ja czuję się jak pośród najlepszych znajomych. Promienieję przedoperacyjnie. Ale czas wejść na salę. Na widok stołu…moja górna sęczka zaczyna uderzać o dolną. W ekspresowym tempie zostaję położona i poprzypinana do różności. I nagle to zaskakujące:

– Panowie, pacjentka nam się stresuje!

Sala operacyjna w mgnieniu oka zamieniła się w luksusowe SPA. Jeden doktor po jednej stronie chwyta mnie za łapę, drugi po drugiej i dawaj masować ręce zdenerwowanej dziewczyny. Pani anestezjolog gładzi po włosach. Muzyka z głośników. „Boże, jestem w niebie. Chyba się nie wybudziłam z operacji i trafiłam do nieba tak?” Ale nie. To wciąż obskurny odrapany szpital z tą zieloną olejną… Zabieg dopiero przede mną.

– Uśmiechamy się ładnie i proszę powtórzyć: „hasło”.

Moje mięśnie twarzy odmawiają posłuszeństwa. Zdobywam się już tylko na uśmiech przedoperacyjny. W odpowiedzi słyszę:

– I właśnie o to nam chodziło.

Przez ułamek sekundy czuję, że moje serce zwalnia. Prąd zostaje odcięty.

Budzę się zoperowana. Wciąż pośród olejnej farby. Czyli żyję. Panowie mówią, że mam się zdobyć na przemieszczenie ze stołu na łóżko. Ale ja jestem przecież wciąż na niezłym haju więc zaczynam bredzić nie z tej ziemi.

– Panowie, no co wy, żartujecie. Lektykę poproszę! – nieopanowany śmiech doktorski. – Czy ja aby nie zrobiłam numeru jakiego w czasie operacji? – zapytuję.

– Wszystko wyszło modelowo. Doktor za doktorem przybijają mi po piątce. – A co się pani śniło?

– Wieś!

Z durnym rechotem na buzi wyjeżdżam z tego de lux SPA pośród machania lekarskiego wszelkimi kończynami na pożegnanie.

Jestem już na wsi. W domu. Po operacji. Wciąż wstrząśnięta. Wciąż zastawiam się, czy to mi się zdarzyło naprawdę, czy to tylko skutek uboczny narkozowego odurzenia? Wrażliwość, sympatia, opieka…na każdym kroku. Tam, w Zielonej Górze, pośród tych przebrzydłych murów, starych łózek, brzydkich pościeli i paskudnego jedzenia. Zdarzyła się niezwykła ludzka dobroć i wrażliwość, która stała się okładem na moją szpitalną traumę.

Zapraszam do sklepu online

Strona używa plików Cookies

Korzystając ze strony akceptujesz politykę prywatności i politykę plików cookies.