Jestem chora. Rocznica. 1

Rocznica.

Tak, tak, to dzisiaj. Znaczy się, to nie dzisiaj, tylko dokładnie rok temu dowiedziałam się, że skorupiaki atakują.

Na świecie zapanowała moda na raka. Zamiłowanie do stylu, nie pozwoliło mi, jak widać, odstawać od modowych trendów. Dwa piękne (bleee, co ja mówię, to przecież paskudztwo okropne) guzy zasiedliły prawy jajnik niestarej jeszcze zupełnie kobiety, która nie ma żadnych dziedzicznych obciążeń i nie jest w grupie ryzyka.

Ha ha. Skorupiaki się tym w ogóle nie przejęły. Było im jak widać wszystko jedno, ile ja naprawdę mam lat; czy mam zmarszczki mimiczne i farbowaną siwiznę, i czy w mojej rodzinie już ktoś był na łowach raków, czy nie.

Oj jak dokładnie pamiętam ten moment, w którym dowiedziałam się, że niechcący stałam się miłośnikiem zwierząt.

Powiało grozą. Beczałam całe trzy dni, w głowie mając wspomnienie własnej naiwności, kiedy będąc zdrową, wyobrażałam sobie taki moment: wierzyłam we własną siłę, wiarę, męstwo i wszystko, czym odznacza się dziewczyna zadająca się z Bogiem. Miałam znieść wiadomość dzielnie, oddając Wszechmocnemu swój los w Jego ręce.

A guzik. Zaczęłam beczeć wniebogłosy, pytając, jak każdy przeciętniak: „dlaczego mnie to spotkało”. O tak, ja nieprzeciętna, niepospolita Królewna Złota Księżniczka, zadawałam prostackie pytania, leżąc w rozwalonym wyrze. Nie pomogła mi moja, jakże wspaniałej wielkości inteligencja, niepospolita uroda i ilości przeczytanych dzieł dla koneserów. Stopnie naukowe też wzięły w łeb.

Beczałam, a mąż próbował nie beczeć razem ze mną, żebym mogła myśleć, że ma wszystko pod kontrolą i panuje nad sytuacją. Mój Rycerz.

Po fazie największego potopu łzowego w mej historii, przeszłam dzielnie i płynnie do fazy: wytnijcie mi wszystko, żebym tylko mogła żyć.

Ta faza jednak nie ostała się na długo, ponieważ przewspaniała osobowość wojowniczki, Joanny Dark oraz odziedziczona po tatusiu inteligencja i umysł o nieograniczonych możliwościach doszły do głosu! YEAH! To teraz czas na książki! Wszystkie pozycje o nowotworach, guzach, wszelakich chorobach na polskim i zagranicznym rynku łączcie się i padnijcie u moich stóp, bym was zgłębiła, oddzieliła ziarno od plew i wybrała możliwie najlepszą, dającą największe szanse na wyzdrowienie, terapię. A jak już wybiorę, to zacznę leczenie. Oczywiście, że sama. Przecież nie będę zawierzać swego losu, komuś, kto zapewne jest mniej inteligentny ode mnie. Lekarze. Póki co, nie pomogli na żadną z przewlekłych chorób, która toczyła mój organizm, nie pomogą i teraz. No.

Po wyjaśnieniu wszelkich wątpliwości i uzgodnieniu, że pacjent i lekarz w tym przypadku to jedna i ta sama osoba, wybrałam właściwy i najlepszy z możliwych protokół leczenia.

Terapia Gersona. To wspaniałe cudo niestandardowej medycyny, okazało się być najlepszym co można zrobić, by dojść w jednym kawałku do zdrowia i przeżyć dłużej niż tylko kolejne pięć lat.

Tak czy inaczej, niezależnie od cudowności wynalazku pana Gersona, terapia okazała się PETARDĄ i wypierniczyła (aż chciałoby się napisać inne słowo na „W”) cały mój świat do góry nogami.

Po pierwsze: dieta. Cała lista rzeczy zakazanych. Nie, tego nie można nazwać listą, to raczej zwój kilometrowy. Obok zwoju karteczka centymetr na centymetr, co mogę.

Po drugie: świeżo robione soki i to co godzinę…i tak trzynaście godzin, bo trzeba wypić trzynaście szklanek. Tak, nie ma co, jestem przeszczęśliwa, że mogę tyle godzin spędzić w kuchni! Marzyłam o tym od dziecka! I oto mam czego chciałam, i niech mi ktoś powie, że marzenia się nie spełniają…no teraz to ja już nie uwierzę. A wszystko zawdzięczam tym no…jak to one się nazywają, a tak, guzom. Dwóm, bo tyle ich.

Po trzecie: lewatywy. Tak, tak, lewatywy. Wspaniały pomysł na to, by poczuć się upodlonym, ale za to jakże oczyszczonym! Sterylność wewnętrzna gwarantowana! W sumie, to nawet zgodne z nauczaniem Jezusa…mówił o czystości wnętrza, tak coś pamiętam z religii. No, zatem jestem przykładnym chrześcijaninem: pięć razy dziennie oczyszczam się od wewnątrz. Zdaje mi się, że kiedy już dojdę do zakończania terapii, będę najczyściejszą kobietą na tej planecie i pójdę prosto do nieba.

Po czwarte: kryzysy. Tak, to część terapii (czyli wywalanie nagromadzonych latami toksyn poza organizm). Polegają głównie na tym, że człowiek myśli, że umiera i przyzywa pastora, księdza, czy też popa (niepotrzebne skreślić). Ale to tylko jedna z wielu zalet kryzysów. Następną jest to, że dzięki kryzysowi, czujesz się tak upodlona, że postanawiasz upodlić i tych, co na to patrzą. U mnie patrzy mąż, mój Rycerz. O biedaczysko. Zostaje systematycznie posądzony (kryzysy są powtarzalnym elementem tej gry) o całe zło tego świata, o wszystkie wojny przeszłe i przyszłe oraz o to, że mam za grube nogi. Potem jest winien również i tego, że nieosolona zupa jest jednak za słona. Jakby tego było za mało, to dowalam mu i tym, że ma krzywą gębę i za bardzo podciąga skarpety. Ostatnią bronią Człowieka-Kobiety, którą odpala w nadziei, że sobie ulży, jest słynne babskie: „nie kochasz i nie rozumiesz”.

Nic, tylko być z siebie dumną! (Mężu miej miłosierdzie).

Oto mój świat. Oto ja. Oto otaczająca mnie od roku rzeczywistość.

Tęsknota za normalnością wzrasta z dnia na dzień. Nie wiem jednak, czy ja wiem, co to znaczy dla mnie normalność. Mój świat stanął na głowie: jedzenie, które wczesnej wkładałam do ust, okazało się być naładowane pierwiastkami śmierci, a w nocy kiedy nikt nie patrzy zaczyna świecić, wcierane kosmetyki posiadają wcale nieżyciodajny ołów, woda z plastikowych butelek zawiera coś na „P”, czego nawet ja, o jakże inteligentne stworzenie, nie potrafię wymówić… ech, jak żyć.

Na to pytanie nie mam żadnej sensownej odpowiedzi.

Wiem jednak tyle: z chęcią poszłabym z przyjaciółmi na kawę i lody.

Zapraszam do sklepu online

Strona używa plików Cookies

Korzystając ze strony akceptujesz politykę prywatności i politykę plików cookies.