Czy liczy się coś więcej?

Nie wiem dlaczego właściwie oni nas zaprosili. Jego widzieliśmy ostatni raz 15 lat temu. Był 13letnim chłopaczkiem. Między nami-spora różnica wieku, relacja zatem równa zeru. Ona – do tej pory nie mieliśmy przyjemności poznać. Bez pojęcia, jak ma na imię. A jednak. Zaprosili nas.
Będzie ślub, będzie wesele.
Zatem przybyliśmy.
Start – zimny, wiejski kościółek z takim sobie organistą. Zmarznięci przetrwaliśmy ceremonię wpatrując się w szczęście wyrysowane na japach MŁODYCH i piękną JEJ sukienkę.
Z niewątpliwym zadowoleniem ruszyliśmy w stronę samochodu, by dotrzeć do weselnego miejsca przeznaczenia, w którym od zapachów, ciepłych jedzeń i trunków oraz tańców zrobi nam się cieplej.

Podano do stołu.
Na pierwsze rosół, najgorsza, jak dla mnie, zupa pod słońcem. Dalej wjazd wszelakich dziwnych mięs, sałatek z wątpliwymi – jak dla mnie – sosami.
Siedzę ze skwaszoną miną, głód dominuje moje samopoczucie emocjonalne.
Taki zatwardziały weganin jak ja, nie bardzo ma w czym wybierać. Zajadam frytki pieczołowicie wysmażone na wątpliwej fryturze, popijając to „aromatyczne” jadło herbatkami z saszetek. Męczę się. Bo przecież jakość jedzenia ma dla mnie DUŻE znaczenie, nie mówiąc już o tym, że najlepiej by było ono roślinne, ekologiczne i niewymemlane!
No dobra. Pożyjemy zobaczymy.
Po daniu głównym wjeżdżają przekąski wszelakie. Boże ratuj – 100% mięsne. Zadawalam się jedyną w 90% roślinną sałatką. Wystarczy tylko wyrzucić coś, co udaje kozi ser.
Dobra. Byleby muzyka była dobra. Nogi zaczną odrywać się od podłogi – jadło starci na znaczeniu.

Oj nie. Na start „ukochane” przeze mnie Disko Polo. Boże, ale za co??? Cierpię niemiłosiernie. Przecież dla człowieka, który kiedyś zrobił jakieś tam studia muzyczne to tortura. „Anecia, nie panikuj, na pewno pojawią się jeszcze znośniejsze dźwięki”. Godzina za godziną. Dwie piosenki reprezentujące lata 60 przy których ja i mój dzielny mąż daliśmy radę na parkiecie zaścielonym dywanem. „W przerwach”, pomiędzy tym wytęsknionym rokendrolem – DISKO POLO. Moje „ulubione”. Boże. Oszaleję. Nie mam co jeść, nie mam do czego tańczyć, w dodatku jestem stara, a klimatyzacja zamraża mi łeb. Nie mogę zdjąć żakietu, by choćby wyeksponować moją boską „princesse dress”.Na domiar nie mogę znieczulić się alkoholem.
Świetnie. Skwaszenie na mojej mordzie wzrasta z minuty na minutę.

Oczywiście jestem też pełna złośliwych komentarzy na temat tego, jak to w naszym kraju nikt podobno disko polo nie słucha – ale parkiet pęka w szwach, gdy tylko śpiewak śpiewa „przez te oczy zielone oszalałem”. Komentuję, obśmiewam, jestem złośliwa i w głowie oczywiście wymyślam, jak bardzo dobrze, idealnie i na wysokim poziomie zrobiłbym to ja. PaniidealnapodkażdymwzględemJA.

Na to wszytsko pędzę do toalety, by odpocząć od klawiszowego „umpa umpa”.
Przy lustrze piękna i młoda dziewoja. Jedna z tych, co to koleguje się z parą młodą w odróżnieniu do mnie. No więc, jak przystało na hiperekstrawertyka – zagaduję. Od słowa do słowa – dowiaduję się o dziewczynie samych fajnych rzeczy. Ratownik medyczny, po pięciu latach spełnia marzenia, dostaje pracę w UK. Przeszczęśliwa, energetyczna, pełna radości. Zarażam się. Nie możemy się nagadać. Czuję, jakbyśmy były super przyjaciółkami od 20 lat. Po powrocie do stołu przepełnionego „mięsnymi przysmakami w sam raz dla wegan” jestem już jakby mniej skwaszona. Co tam mięsa. Dopiero co pogadałam z super dziewuchą. To nic, że ma te 27 i ślicznie gładką paszczę. Od tej pory wychodzę do toalety regularnie. I jakby nadprogramowo częściej. Poznaję kolejne dziewczyny z towarzystwa młodzieży. Nagadać się nie idzie.
Po kolejnych powrotach z ustronnego miejsca przestaję zwracać uwagę na ten mięsno zastawiony stół. Przecież tam, przy tym drugim, po przeciwnej stronie siedzą cudowni, młodzi, pełni fantastycznych historii z emigracji ludzie, których należy odkryć. No więc zaczynam dygotać z ekscytacji. Nie żeby mi to Disco Polo przestało doskwierać…
Godzina po godzinie zaczynam odkrywać tę różnokolorową młodzież ze stolika naprzeciwko. Ciemnoskóry, Skośnooki, z Portugalii, z Ukrainy…ach, kogo tam nie było. Koniec końców docieram do młodej pary.
Zaczynam rozmawiać z NIĄ. Drobna, piękna sympatyczna dziewuszka. Oczywiście znowu to czuję – jesteśmy przyjaciółkami chyba ze 20 lat? E tam różnica wieku!
Gadamy i gadamy. Dawno już po weselu – wyjść z sali nie idzie. Padamy na mordy ze zmęczenia bo to przecież już dawno po piątej nad ranem. Co chwilę rzucamy;:„dobra idziemy”. I tak ze dwadzieścia razy. I oczywiście – nikt z nas nie wychodzi. Nie możemy się sobą nacieszyć. Wreszcie ONA rzuca w moją stronę: „masz taki niesamowity uśmiech…jak Cię zobaczyłam, nie mogłam oderwać oczu…i jesteś taka przepełniona czymś pozytywnym, bije od ciebie taka energia…” No i beczę. Bo jeszcze przed chwilą siedziałam tam, po przeciwnej stronie z jadaczką, jakby mi kto na niej buraka roztarł. Wrednie zgryźliwa i narzekająca bo to przecież wszystko nie po mojemu.
Łzy ciekną ze wzruszenia. Przecież ta młoda dziewczynka mówi mi tyle pięknych niesamowitości, w momencie, w którym ja tak bardzie nie czuję się pozytywna. W którym wewnętrznie życiowo tak bardzo krzyczę w ukryciu.
W chwili, w której życiowo balansuję na krawędzi, a moje kolejne dni są pełne niepewności.
Ściskamy się, żegnamy, dostaję na koniec bukiet i…znowu nie wychodzę. Nowy wątek do rozmów przy drzwiach. No i trzeba się umówić na kolejne spotkanie, na odwiedziny na wyspach, na podróż do Notting Hill…ech.

Wróciłam do domu tak wzruszona i skonfrontowana. Znów.
Jak bardzo nie liczy się nic wobec tego, że ludzie po prostu są. Jak bardzo mało liczy się to, że oni wolą mięso i świetnie się bawią przy Disco Polo…
Boże jedyny.
Wybacz mi.
Nic się nie liczy więcej. Kiedyś odrobię tę lekcję.
Kiedyś.

Zapraszam do sklepu online

Strona używa plików Cookies

Korzystając ze strony akceptujesz politykę prywatności i politykę plików cookies.